Krótka historia wszystkiego

Nadszedł ten dzień, gdy przyszło mi zapoczątkować własną rubrykę. Kurde, nie wiem jak zacząć… “Dzień dobry, jestem AN”? Anonimowy Niepłodny? Niech tak zostanie.

Spróbuję nieśmiało kilka słów o sobie. Nieśmiało, gdyż miejsce jest nowe, choć problem, który większość osób tu sprowadza, dla mnie wcale nowy nie jest. Mam trochę doświadczenia w pisaniu na temat niepłodności męskiej, gdyż pewien czas temu założyłem bloga (nieplodni.blox.pl). Prawdziwi hardcore’owcy mogą sięgnąć do źródeł, w których odkryją, że nie zawsze jestem pogodnym i miłym facetem, a pozostałym przedstawię wersję skróconą żywota Niepłodnego.

Historia zaczyna się dwa lata temu, dokładnie w Mikołajki, gdy poszedłem zrobić badania nasienia (wtedy był wolny termin). To miała być zwykła formalność. Podejrzewaliśmy, że może to jakiś problem hormonalny u żony albo niedrożność jajowodów. Z moją, wówczas świeżo poślubioną, małżonką już od jakiegoś czasu staraliśmy się o dziecko (grzesząc także przed ślubem). Ponieważ od ponad roku nie wychodziło, doszliśmy do wniosku, że trzeba zacząć się badać. Ostatecznym motywatorem było poczęcie dziecka przez mojego najlepszego przyjaciela. Gdy czeka się na swoje dziecko to nagle wszyscy wokół są w ciąży. Wówczas zrozumiałem, że coś jest z nami nie tak.

Piszę “z nami”, bo niepłodność zawsze jest problemem i chorobą pary. ZAWSZE. Trochę trwało nim to zrozumiałem po diagnozie, ale dziś już wiem to doskonale. Dziś rozumiem także dlaczego wówczas tego nie rozumiałem – emocje związane z taką diagnozą przyćmiewają wszystko, co przeżyłem wcześniej. Dużo pisałem o tym na blogu, tutaj pewnie też jeszcze będzie niejedna okazja, aby do tego tematu powrócić.

8 grudnia 2013 roku odebrałem swoje wyniki. To było jak cios między oczy. Katastrofalnie mało żywych plemników (około 1% względem dolnej granicy normy), a pośród tych pojedynczych niedobitków 0 (słownie “zero”) zbudowanych prawidłowo. Wskazanie: leczenie in vitro. Doktor androlog, która przekazywała mi diagnozę, użyła wręcz określenia “tylko agresywne in vitro” (wtedy nie wiedziałem jeszcze co miała na myśli, a określenie “ICSI” i tak nic by mi nie powiedziało). Wówczas przyjąłem to jak wyrok, później dopiero zrozumiałem, że to wielka szansa.

Do dziś bardzo trudno mi pisać o tych wydarzeniach bez emocji. Wszystkie żarty w rodzaju “a w haloween przebiorę się za okres, spóźnię się i wszyscy się wystraszą” przestały być zabawne. Po latach lęku przed wpadką nagle okazało się, że życie potraktowało mnie w sposób mocno ironiczny.

To było kilka naprawdę trudnych dni w moim życiu. Wypiłem morze alkoholu, krzycząc “zdychajcie!” do ostatnich żywych plemników. Krzyczałem “Ty suko!” do Matki Natury. Siedziałem, płakałem, piłem. Nie mogłem rozmawiać z nikim, nawet z żoną. Bo to były MOJE wyniki. Piłem, płakałem i wyłem do księżyca. Szukałem winnych, szukałem przyczyn. Nie rozumiałem, że jestem tylko feralnym elementem szeregu statystycznego. Nie pomagała myśl, że to nie moja wina. Tym bardziej nie pomagała ta, że to niczyja wina. Czułem się zupełnie sam.

Bo z facetami to jest taki problem, że w życiu się nie przyznają. Będą się śmiać z głupich żartów o “strzelaniu ślepakami”, choć sami są niepłodni. Albo nigdy się nie zbadali (bo po co, “przecież mnie to nie dotyczy”). Będą się śmiać z żartów o gejach będąc homoseksualistami. To są tabu, których się nie przełamuje ot tak. Kobiety rozmawiają o swoich problemach związanych z niepłodnością. Niepłodny nie ma z kim pogadać, bo każdy go wyśmieje. To jest coś z czego się żartuje, a nie rozmawia na poważnie. To jest coś, co chciałem i nadal chcę zmienić.

Ze dwa tygodnie żonie zajęło przekonanie mnie, że to są NASZE wyniki, a nie tylko moje. Zaledwie półtora miesiąca, licząc od postawienia diagnozy, zajęło nam podjęcie wspólnej decyzji o podejściu do procedury in vitro.

Nie mieliśmy szans na program rządowy, bo nie mieliśmy udokumentowanej rocznej historii leczenia. Mało kto zaczyna starania o dziecko od pełnej diagnostyki. Poświęciliśmy panele w salonie i wykończenie sypialni. Zapożyczyliśmy się u rodziny.

Nie bez trudu przeszliśmy przez badania (genetyczne, analityczne, ginekologiczne i andrologiczne), żony zastrzyki w brzuch i przyrost wagi, punkcję. Dokładnie 2 maja ubiegłego roku lekarze przetransferowali dwa zarodki.

Dzięki medycynie, która w przebiegły sposób potrafi naprawić głupie pomyłki Matki ‘Suki’ Natury w maju 2014 roku ujrzeliśmy na teście ciążowym upragnione dwie kreseczki, a 8 miesięcy później, w styczniu tego roku, na świat przyszła nasza córka. Zdrowa – 10 punktów w skali Apgar. Bez bruzd dotykowych Longchampsa, syndromu ocaleńca Ryszki. Wolna od straszliwych złamań Zelnika. I – o dziwo – bez klapniętego uszka od słuchania tych pierdół, co pięknie zilustrował jakiś czas temu Andrzej ‘Rysuje’ Milewski na łamach Gazety Wyborczej. To ostatnie zapewne tylko dlatego, że jeszcze nie rozumie.

Nasza córka jest najlepszym dowodem, że nawet w pozornie beznadziejnych sytuacjach jest nadzieja. Nawet, gdy jest tak źle, to historia może zakończyć się happy endem. Swoją historię opisuję, aby dać także innym nadzieję. Dziś córka jest dla nas wszystkim. To jest właśnie moja krótka historia wszystkiego.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *