“Jest dla was dziecko”, czyli adopcyjna akcja porodowa. Co robić po tym telefonie

Nie możecie mieć dziecka biologicznego i podjęliście decyzję o adopcji. Rozpoczęliście procedurę przygotowującą i przeszliście ją pomyślnie. Teraz już tylko czekacie na TEN telefon – adopcyjną akcję porodową, po której wrócicie do domu ze swoim maluszkiem. Jak to wszystko wygląda, gdy w słuchawce usłyszycie: Mamy dla państwa dziecko?

Najważniejszym momentem procesu przysposobienia jest bez wątpienia TEN telefon, oznaczający rozpoczęcie adopcyjnej akcji porodowej. Niektórzy czekają nań parę tygodni po kwalifikacji, inni kilka lat, ale chyba do końca nie da się na niego przygotować.


„Choćbyście bez przerwy chodzili ze wzrokiem utkwionym w ekran komórki, to i tak będziecie zaskoczeni, kiedy zadzwonimy” –  powiedziała któregoś razu pani z ośrodka.


I miała rację, chociaż jeszcze bardziej zaskakujące okazało się to, co działo się już później, po TEJ najważniejszej w życiu rozmowie telefonicznej.  Ale po kolei…

Czekamy na dwulatka

Właściwie od pierwszej wizyty w ośrodku nastawiano nas na to, że noworodków do adopcji po prostu nie ma. Pogodziliśmy się z tym faktem i po zakończeniu kursu zgodnie ustaliliśmy, że czekamy na malucha do drugiego roku życia. We wspólnych wyobrażeniach nasze wirtualne dziecko zaczęło więc funkcjonować jako uroczy dwulatek. Uprzedzano nas także, biorąc zapewne pod uwagę ostatnie statystyki ośrodka lub podobne czynniki, że konkretną propozycję otrzymamy po mniej więcej półtora roku od dnia kwalifikacji. Los uwielbia jednak płatać figle.


Matką adopcyjną można zostać zawsze i wszędzie – na przykład po wyjściu z supermarketu…


Tego dnia miałam dłuższą przerwę w pracy, dlatego wyskoczyłam do sklepu znanej niemieckiej sieci po drobne zakupy. Spotkałam tam kolegę z poprzedniego miejsca zatrudnienia, który wraz z żoną starał się o adopcję w tym samym ośrodku. Ot, taki zbieg okoliczności. Ponieważ byli oni w innej grupie warsztatowej, powymienialiśmy się informacjami – co u nich, co u nas. Rozstając się przy kasie, życzyliśmy sobie nawzajem prędkiego telefonu, jednocześnie konstatując, że pewnie przyjdzie nam na niego poczekać jeszcze przynajmniej rok. Niecałą godzinę później panie z OA dzwoniły do nas z informacją o dziecku…

Co się zatem dzieje po TYM telefonie?

Po pierwsze…

Należy jak najszybciej udać się do ośrodka. Wcześniej, w teorii, wydawało się to niewykonalne. Firma męża nie pozwala na opuszczanie miejsca pracy w ciągu dnia, ja natomiast pracuję w szkole i nie mogę zostawić uczniów bez opieki, choćby się waliło i paliło. Mimo wszystko udało się te trudności przezwyciężyć i dwie godziny po telefonie byliśmy już w OA.

Po drugie…

Otrzymuje się informacje z karty dziecka. W naszym przypadku były wyczerpujące; poznaliśmy nie tylko fakty dotyczące samej Księżniczki, ale i rodziny jej pochodzenia. Na podstawie tych danych podejmuje się decyzję o spotkaniu (lub nie) z maleństwem.

Po trzecie…

Emocje, poznanie dziecka, jeszcze raz emocje. Niektórzy kandydaci jadą do przyszłej pociechy prosto z ośrodka, w naszej sytuacji nie było to jednak możliwe (z powodów zupełnie nieistotnych dla niniejszego tekstu). Mieliśmy więc dwa dni na przemyślenie, czy chcemy poznać małą. Dwa długie, o wiele za długie dni, w dodatku wolne od pracy. Z perspektywy czasu widzę, że ten etap procedury był właśnie najtrudniejszy.


Kiedy człowiek ma za dużo czasu na myślenie, to zaczyna rozkładać wszystko na czynniki pierwsze, czepiać się szczegółów, wyolbrzymiać kwestie marginalne.


Chyba nigdy wcześniej nie przeżyliśmy takiej huśtawki emocji, jak wówczas. Komuś patrzącemu z boku może się to wydać o tyle dziwne, że otrzymaliśmy propozycję w stu procentach zgodną z tym, co deklarowaliśmy przy kwalifikacji. Jednak szok wywołany faktem, że telefon zadzwonił po pięciu, a nie na przykład piętnastu miesiącach, zaś dziecko ma dwa dni, a nie dwa lata, sprawił, że trudno nam było się uporać z własnymi przeżyciami.

Wreszcie podjęliśmy decyzję, że chcemy poznać małą, niczego sobie zawczasu po tej wizycie nie obiecując. Dalej było już z górki: od pierwszego wejrzenia wiedzieliśmy, że dziewczynka jest Tą Jedyną i bardzo szybko wzięliśmy ją do siebie. Nasza sytuacja była o tyle nietypowa, że ubiegaliśmy się o preadopcję noworodka, czyli zabieraliśmy kilkudniowego noworodka wprost ze szpitala. Jeżeli dziecko jest starsze, przyszli rodzice często dają sobie czas na wzajemne poznanie się i zbudowanie choć zalążka więzi, zanim wyrwą malucha z jego dotychczasowego środowiska i przeprowadzą go do nowego domu. My natomiast w tempie Usaina Bolta biegaliśmy po sklepach, żeby na czas skompletować wyprawkę… Udało się!

Po czwarte…

Pisze się wniosek do sądu (właściwego ze względu na miejsce urodzenia pociechy) o przysposobienie oraz o ustalenie tymczasowej opieki nad dzieckiem, czyli tzw. pieczy. W naszym przypadku całą dokumentację przygotował ośrodek, my musieliśmy ją jedynie uzupełnić o zaświadczenia: od lekarza rodzinnego o stanie zdrowia, z pracy o zarobkach oraz z sądu o niekaralności. Ponieważ szpital naciskał na wypisanie Księżniczki, to sąd bardzo szybko wydał zgodę na pieczę, żeby mogła od razu trafić do nas zamiast do pogotowia opiekuńczego lub domu dziecka.


Na podstawie wydanego przez sąd zaświadczenia otrzymałam urlop na warunkach urlopu macierzyńskiego i rodzicielskiego (przepraszam za to masło maślane, ale tak on się formalnie nazywa).


Po piąte…

Czeka się na termin sprawy o przysposobienie. W zależności od sytuacji prawnej dziecka oraz sprawności działania sądu trwa to zwykle od kilku tygodni do kilku miesięcy. Podczas posiedzenia sędzia pyta, czy kandydaci nadal chcą przysposobić małoletniego, jak wygląda budowanie więzi z nim etc. Przeważnie jest to przyjemne doświadczenie. Decyzja sądu staje się prawomocna po 21 dniach, wtedy też można udać się do odpowiedniego urzędu (miasta, gminy) po nowy akt urodzenia malucha, zawierający już dane rodziców adopcyjnych.

Po szóste…

Zaczyna się żyć długo i szczęśliwie, co też staramy się czynić.


Tekst: Gosia

autorka bloga Takie tam stożki… , gdzie pisze nie tylko o adopcji, ale także o kobiecych zachwytach i polskich narzekaniach. 


Przeczytaj także:

W ciąży to ja pani nie widziałam… – czyli o niewygodnych pytaniach

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *