Najbardziej wyczekane dzieci to dzieci z in vitro

Marcin Blancard wraz z żoną o swoje szczęście walczyli 15 lat. Brak zrozumienia i wsparcia zarówno ze strony Kościoła, rządu, jak i społeczeństwa nie ułatwiało im życia. 5 lat naturalnych starań, kilkukrotne nieudane inseminacje, aż w końcu trudna decyzja o in vitro. Nie bali się wtedy i nie boją się teraz głośno o tym mówić. Wręcz przeciwnie – pomimo że są katolikami i ludźmi wierzącymi, zachęcają inne pary do podjęcia decyzji o in vitro.

***

Po wielu latach walki macie śliczną córeczkę Kasię. Ile ma lat teraz?

Kasia ma w tej chwili pięć i pół roku.

Pierwsza próba in vitro nie powiodła się, mimo że podano dwa zarodki. Jak pan wspomina tamtą porażkę?

Była to bardzo bolesna i frustrująca sytuacja. Bolesna zarówno psychicznie, jak i (w przypadku mojej żony) także fizycznie. Ten zawód i ból w połączeniu ze wszystkimi frustracjami, które to niepowodzenie wywołały (a trzeba pamiętać, że poza wszystkim, nie korzystaliśmy z pomocy państwa, więc także potężne koszty, wymagające od nas dużych wyrzeczeń, dotyczących naszego codziennego życia i ich „brak efektywności”) były przyczynkiem do głębokiej depresji. Może jeszcze nie załamania. Nadal chcieliśmy „walczyć”, ale lęk o to, że może jednak się nie udać, był coraz większy.

Czy po pierwszym podejściu zostały jakieś „mrozaczki”, czy żona musiała być na nowo stymulowana do kolejnego podejścia?

To jest jedna z tych rzeczy, które obok między innymi faktu, że za wszystko płaciliśmy „z własnej kieszeni”, powodują, że odważyłem się wielokrotnie wypowiadać w kwestiach in vitro. Nie było to, co prawda naszym wyborem, ale faktem jest, że nie mroziliśmy żadnych zarodków – przy żadnej z prób. Poniekąd, tak całkiem po ludzku, mimo świadomości wiążących się z tym faktem konsekwencji (głównie dla zdrowia mojej żony), byliśmy wdzięczni losowi.

“Jesteśmy katolikami i zdajemy sobie sprawę, że kwestia mrożenia i ewentualnego „zabijania zarodków”, to jedna z fundamentalnych osi sporu oraz dylematów moralnych związanych z metodą in vitro. Oczywiście ze względu na fakt, że za każdym razem udawało się w naszym przypadku otrzymać jedynie 2 lub 3 zarodki, moja żona była zmuszona każdorazowo  do powtarzania procedury stymulacji hormonalnej. To oczywiście bardzo negatywnie wpłynęło na jej stan zdrowia, ale była to nasza świadoma decyzja, aby próbować po raz kolejny.”

Druga próba i znowu nic. Czy wówczas nie myślał pan o tym, żeby zrezygnować, poddać się, wycofać? Były myśli o adopcji?

Po drugiej próbie załamaliśmy się i przystąpiliśmy do procesu adopcji. Muszę to bardzo mocno podkreślić – osoby, które bez żadnej refleksji rzucają hasło typu „jak nie możesz mieć dzieci, to adoptuj”, są osobnikami, delikatnie mówiąc, pozbawionymi empatii, wyobraźni, a często po prostu wiedzy. My przez 6 miesięcy braliśmy udział w programie przygotowującym pary do procesu adopcji. W trakcie tych 6 miesięcy ponad połowa par zrezygnowała! Aby nie rozwijać tego wątku, powiem tylko – rozumiem ich, nie każdy „nadaje się” i nie każdy jest w stanie stawić czoła takiemu wyzwaniu i… dzięki Bogu – największym nieszczęściem dla dzieci czekających na adopcję byłoby trafienie do rodziny, która nie jest w stanie sobie ze wszystkimi jej aspektami i wyzwaniami poradzić. Faktem jest, że dla nas przystąpienie do programu adopcji i zrozumienie tego, na co przez adopcję się decydujemy, jaką odpowiedzialność na siebie bierzemy, była impulsem do zdecydowania się na trzecią próbę in vitro.

Do trzech razy sztuka. W państwa przypadku to się sprawdziło. Jak pamięta pan tamtą chwilę, w której dowiedział się, że będzie ojcem?

To ciekawe, ale po wszystkim, co przeszliśmy, mam do tego nieco inny stosunek. Biorąc pod uwagę poszerzenie naszej wiedzy o in vitro, potencjalnych zagrożeniach, mitach, nastawieniu ludzi, nie mieliśmy chyba takiego „wyraźnego” momentu „pełnej radości”. Zawsze z tyłu głowy roiło się mnóstwo pytań i wątpliwości. Zarodek się zagnieździł – świetnie! Ale czy uda się utrzymać ciążę? Mamy już 6-7 miesiąc – świetnie, udało się utrzymać! Niestety żona cierpi na cukrzycę około-ciążową i holestazę – czy obie wytrwają i uda się donosić ciążę?

Udało się…

Udało. Jesteśmy umówieni na poród – czy dziecko będzie zdrowe, czy ze wszystkimi ułomnościami, o których „trąbią” przeciwnicy in vitro.

“Chcę powiedzieć, że przez brak wsparcia i całą atmosferę wokół in vitro w Polsce, zawsze byliśmy pod taką presją, że nigdy tak na 100 procent nie potrafiliśmy się cieszyć tym wielkim darem i szczęściem, które nas spotkało. Współczuję wszystkim, którzy muszą się zmierzyć z tym wyzwaniem. Brak zrozumienia i wsparcia ze strony Kościoła, Państwa, a często również środowiska, potrafią zniechęcić czy wręcz załamać.”

A rodzina? Mieliście w niej wsparcie?

Mam nadzieję, że nikt nie doświadcza braku akceptacji rodziny – tego nie potrafię sobie nawet wyobrazić, chociaż  może i tak bywa. My na szczęście tego nie doświadczyliśmy. Więcej – część naszej rodziny, z którą mam delikatnie mówiąc „odmienne poglądy polityczne”, ma także skrajnie różny pogląd na kwestie in vitro. Krótko mówiąc, dzielą oni pogląd głoszony oficjalnie przez hierarchię kościoła katolickiego w Polsce – brak jakiejkolwiek zgody na in vitro, aborcję itp. Jednak jeżeli chodzi o nas – a Kasię w szczególności, cieszymy się ich pełną aprobatą i chyba nawet miłością. Taki lekki dualizm poglądów. Mam nadzieję, że jest to powszechne podejście wśród przeciwników in vitro, których bezpośrednio dotyczy ten temat i przynajmniej ze strony własnej rodziny nikt, kto musi korzystać z tej metody, nie doznaje przykrości.

Gdy urodziła się Kasia, żona miała 45 lat. To dość późne macierzyństwo. Jak pan sobie radził z jego urokami?

To jest moje główne doświadczenie, którym chętnie się dzielę – wiem, dlaczego natura „zmusza nas” do tego, abyśmy mieli dzieci, póki jesteśmy młodzi. Nasz rozwój jest procesem poznawczym. Jest oczywiście powiedzenie, że lepiej się uczyć na błędach innych, ale stosowanie wyuczonych praktyk bez zrozumienia, nie prowadzi do rozwoju. Mówiąc krótko: Jako bardziej dojrzali, dajemy sobie może lepiej radę z „edukacyjną stroną” rozwoju dziecka (choć – na szczęście – Kasia często i tak chce się uczyć na własnych błędach), ale fizycznie to olbrzymie wyzwanie – szczególnie dla kręgosłupa. Oczywiście genetycy się prawdopodobnie ze mną nie zgodzą, ale mój kręgosłup swoje wie – szczególnie że Kasia jest wyjątkowo „dorodnym” dzieciątkiem.

Przyczyną niepłodności okazało się słabe nasienie. Czy lekarze dawali wam jakąkolwiek szansę na ciążę naturalną, czy od razu proponowali in vitro?

O tym, że to moja „przypadłość” jest powodem naszego braku potomstwa, dowiedzieliśmy się dość wcześnie. Przez ponad 5 lat próbowaliśmy wielu metod bazujących na „poprawieniu jakości mojego nasienia”. Podjąłem kilka różnych kuracji – poczynając od „podstawowych” – dieta, kuracja witaminowa itd. – poprzez bardzo nowatorskie (z jednej z nich podobno nawet Szejkowie Arabscy korzystali – z powodzeniem oczywiście). Potem, stale kontynuując moją kurację (co przy okazji nieco zniszczyło moją wątrobę), próbowaliśmy kilkakrotnie inseminacji. Nie wiem, czy to w przypadku mojej żony, czy zawsze i czy teraz coś się w tej kwestii zmieniło, ale inseminacja była zawsze dla niej bardzo bolesnym procesem. Co więcej, jedyną kliniką z doświadczeniem w tamtym czasie była klinika w Białymstoku. Podróże, stres, ból. Rozbijało nas to strasznie, ale byliśmy także bardzo zdeterminowani i o wiele młodsi.

“Do in vitro „dojrzewaliśmy”, próbując po drodze wszystkiego, co było dostępne, przez 15 lat. Dlatego jeśli mogę coś poradzić i polecić osobom z problemami z płodnością – jak możecie i musicie (bo nic innego wam nie pozostało), to zdecydujcie się na in vitro jak najszybciej!”

Czy w związku z diagnozą czuł się pan „naznaczony niepłodnością”, gorszy od innych mężczyzn?

Oczywiście, że tak. Każdy, kto ma uczucia, czuje się mężczyzną i w „tradycyjny sposób” postrzega swoją rolę jako mężczyzny w społeczeństwie, usłyszawszy taki „wyrok”, może się załamać. Moim szczęściem w nieszczęściu było to, że nie była to impotencja, a ponadto mam zdolność radzenia sobie z „trudnymi” sytuacjami, przekształcając je w żart. W związku z tym „wytłumaczyłem sobie”, że „dzięki strzelaniu ślepakami” mogę być „rewolwerowcem” nie wywołując i też nie „ponosząc tego konsekwencji”. Czyli wychodzi na to, że jestem lepszym, a nie gorszym macho.

Jakie kroki podejmowali państwo jeszcze przed in vitro? Była naprotechnologia?

Szczerze mówiąc, nie wiem – ale to może być kwestia braku wiedzy, czym ona się różni od wspomnianych wcześniej suplementacji, w połączeniu z ewentualnym leczeniem i  „kalendarzykiem małżeńskim”. Naprawdę nie potrafię zrozumieć, na czym ma niby polegać „nowatorstwo” tej metody? Opracowania dotyczące naprotechnologii, które miałem możliwość czytać, nie pozwoliły mi zrozumieć, co jest w niej nowatorskiego, w porównaniu z procedurami, które miałem okazję „przejść” w drodze do in vitro.

Czy zamierzacie kiedyś powiedzieć córce o tym, w jaki sposób została poczęta? Nie boicie się, że zostanie odrzucona przez rówieśników?

Nie mamy zamiaru niczego ukrywać przed naszą córką. Już dziś temat in vitro nie jest w żaden sposób przez nas cenzurowany – dowodem niech będzie chociażby moja wypowiedź. Oczywiście dzisiaj zapewne Kasia jest za młoda, żeby zrozumieć, jak procedura leczenia in vitro pomogła nam w jej poczęciu, ale nigdy nie będziemy tego przed nią ukrywać. Co więcej, nie ukrywamy tego przed środowiskiem – dziś oczywiście ograniczonym gronem przedszkolnym, ale gdy Kasia pójdzie do szkoły, nie zamierzamy tego kryć. Kasia została ochrzczona i nie mieliśmy z tą kwestią żadnych problemów, czy chociażby nieprzyjemności. Może mamy po prostu dużo szczęścia? Nie wiem. Wiem na pewno, że tak jak ze wszystkimi ułomnościami bywa (i oczywiście nie mam na myśli tego, na co mamy możliwość wpływać, ale rzeczy, które są od nas niezależne, jak np. choroba bezpłodności) – jeżeli ktoś nie akceptuje nas takich, jakimi jesteśmy, to przede wszystkim jego problem.

Wkrótce in vitro może zostać całkowicie zakazane…

Jeszcze w XX wieku, tak jak dziś in vitro, były traktowane przeszczepy. Do dziś niektóre religie zabraniają transfuzji krwi. Nie powstrzymuje nas to jednak przed uznawaniem zarówno przeszczepów, jak i transfuzji za metody leczenia. Czy nie przeszkadza nam, że nielegalny rynek organów prowadzi często nie tylko do okaleczania ludzi, ale do wręcz ich mordowania tylko po to, aby pozyskać organy? Mimo to nie zakazujemy przeszczepów i mówimy, że jest to metoda leczenia.

Co nie jest zabronione, jest dozwolone?

Prywatnie uważam, że bezwzględnie konieczne jest usankcjonowanie, czyli napisanie dobrego prawa opisującego procedury: które są dozwolone, a które zabronione. Jednak całkowite zabranianie osobiście uważam za coś na wzór współczesnej inkwizycji – wszak we współczesnym świecie osoby zamożne i tak zrobią, co będą chciały (stać je na to) i żadne prawo ich od tego nie powstrzyma. Ponadto, gdy nie ma usankcjonowań prawnych, zastosowanie ma zasada „co nie jest zabronione jest dozwolone”. Brak finansowania, a wręcz całkowity zakaz stosowania in vitro uderza jedynie w ludzi faktycznie najbardziej potrzebujących, których nie stać na sfinansowanie tak drogiej procedury medycznej.

Ma pan żal do państwa i Kościoła?

Moim skromnym zdaniem, tak jak w przypadku aborcji (choć to zupełnie inny temat), dużo więcej uwagi rząd i Kościół powinny poświęcać edukacji i tłumaczeniu zagrożeń związanych z ich stosowaniem, a nie wprowadzaniu nakazowo-zakazowego prawa karnego. Takie zachowanie prowokuje jedynie do powstawania i rozwoju nielegalnego rynku lub napędza „ekonomię” w krajach ościennych. Niestety w przypadku metody leczenia in vitro, ilość argumentów kompletnie niemerytorycznych (szczególnie po stronie jej przeciwników) jest po prostu przerażająca.

“Szczególnie przeraża mnie, gdy słyszę argumenty pełne nienawiści i negatywnych emocji, np. „jesteś mordercą zarodków”, „zrobiłeś sobie małego Frankensteina”, wypowiadane przez osoby, nazywające się żarliwymi wyznawcami religii kościoła katolickiego. Jak to się ma do wiary, nadziei i miłości? Nie wiem.”

Walka z przeciwnikami in vitro to dziś walka z wiatrakami…

Jeżeli nasze działania nie krzywdzą innych, to nie powinniśmy pozwolić innym, aby nas od nich powstrzymywali. Powinniśmy ustalić granice prawne, w których wolno byłoby się „poruszać”. Powinny one jednak uwzględniać ogólne normy moralne i etyczne, a nie aksjomaty religijne. Upieranie się, że my i tylko my mamy rację i bycie głuchym na rzeczowe argumenty, jest po prostu głupie. A jak mawiał mój mentor – walka z głupotą jest jak walka z wiatrakami. Może być wielka i chwalebna, ale zawsze kończy się tak samo i  raczej nie ma sensu.

Polecamy również:

Czy niepłodność można wyleczyć za pomocą medycyny niekonwencjonalnej?

Czym tak naprawdę jest naprotechnologia

Wierzę w Boga, wierzę w in vitro – 19 historii z życia

 


Autorka książki (jako Laura Lis) "Moje in vitro. Historia prawdziwa", w której pisze, że cuda się zdarzają i nigdy nie należy tracić nadziei.
Komentarze: 2

Ja bym miała zal do rodziny która “ma odmienne poglądy, równe z poglądami kościoła “, ponieważ nie mają pojęcia o całej procedurze, ale czasami jeśli sytuacja dotyczy najbliższej rodziny poglądy “dzwnie” się weryfikuja trochę to jak rozdwojenie jaźni swoich poklepac, innych potępić. Bardzo się cieszę ze Państwu się udało.

My staraliśmy się prawie 8 lat o dziecko aż w końcu zdecydowaliśmy się na in vitro w Invimedzie nie żałuje, udało się co prawda za 2 podejściem ale warto było. Mimo wszystko zawsze, gdy czytam historie pacjentów, to przechodzą mnie ciarki i przypominam sobie te dni stresu i niepewności. Wszystkim starajacym życzę dużo cierpliwości.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *