Naprotechnologia. Alternatywa dla in vitro czy szarlataneria?

Od czasu do czasu w mediach i w internecie przebijają się głosy o istnieniu realnej alternatywy dla, budzącej u niektórych kontrowersje, metody in vitro. Ostatnio także minister zdrowia zapowiedział, że istnieje mniej kontrowersyjna metoda, która może być wspierana przez państwo w zamian za wstrzymanie finansowania programu in vitro.

W czasie, gdy sami zmagaliśmy się z podejściem do IVF, poszukiwałem wszelkich możliwych informacji na temat dostępnych metod, mogących nam pomóc. Wówczas także napisałem, dość emocjonalnie, o naprotechnologii na swoim blogu. I choć pod większością tego nadal podpisuję się wszystkimi kończynami, postanowiłem wrócić do tego zagadnienia z odrobinę większym dystansem.

Naprotechnologia (akronim z ang. NaProTechnology – Natural Procreative Technology, czyli Technika Naturalnej Prokreacji) powstała mniej więcej 25 lat temu i miała być akceptowalną przez Kościół Katolicki odpowiedzią dla par bezskutecznie starających się o dziecko. Sprowadza się w zasadzie do diagnostyki partnerów oraz obserwacji cyklu miesięcznego kobiety, tak aby zmaksymalizować możliwość zajścia w ciążę.

Zwolennicy tej metody mówią o 80-97% skuteczności tej metody, podczas gdy skuteczność metody in vitro szacuje się na nieco ponad 30%. Cóż więc złego jest w tej metodzie? Dlaczego zatem naprotechnologia nie wyparła jeszcze procedur in vitro na całym świecie? Najprostsza odpowiedź brzmi: bo to ściema!

Uprzedzam od razu zarzuty zwolenników teorii spiskowych, węszącym popularność metody in vitro w jej dochodowości; zarzucającym klinikom leczenia niepłodności pazerność i chęć czerpania zysków z IVF (zamiast „taniej” naprotechnologii). Żadna metoda leczenia niepłodności nie jest w Polsce w pełni refundowana i specjaliści naprotechnolodzy także nie pracują charytatywnie. Ergo każdy rodzaj działalności, mający wspomóc leczenie niepłodności, jest zaprogramowany na generowanie zysku, gdyż taka jest istota każdej niepublicznej instytucji w obszarze służby zdrowia. Naprotechnolodzy są tak samo pazerni na pieniądze swoich pacjentów, jak „invitrolodzy”. Tak więc teza, że in vitro jest promowane z chęci zysku, to bzdura, przechowywana w tym samym pojemniku na bzdury, co autyzm wywoływany szczepionką na gruźlicę.

Nie uważam przy tym, że naprotechnologia jest szczególnie tanią metodą. Środowiska, które promują tę właśnie technikę walki z niepłodnością, dziwnym zbiegiem okoliczności przeciwstawiają się jednocześnie edukacji seksualnej w szkołach. Tymczasem w wielu krajach na świecie wystarczy uważać na takich właśnie lekcjach (lub lekcjach biologii) w szkole, aby konsultacja z naprotechnologiem w ogóle nie była konieczna.

Doprawdy w informacjach o zmianie temperatury ciała i gęstości śluzu u kobiety nie ma niczego pornograficznego i większość przeciętnie rozgarniętych nastolatków mogłaby wynosić taką wiedzę ze szkoły. Na dodatek za kilka złotych w aptece lub drogerii do nabycia są testy owulacyjne, które pomogą ustalić, które dni są płodne. Z tego punktu widzenia naprotechnologia żeruje na niewiedzy, o której utrzymanie jej najzagorzalsi zwolennicy w swej hipokryzji nieustannie zabiegają.

Zostawmy na boku tę kwestię, że naprotechnologia pomaga rozwiązać problem, który jej zwolennicy sami w znacznej mierze stworzyli. Każda wizyta u naprotechnologa to wydatek około 200 zł. Pełen cykl leczenia obejmuje 24 miesiące i przynajmniej 8 wizyt, więc koszt wizyt to blisko 1600 zł. Nie wspominam o podręczniku, który każda para również powinna zakupić za kolejne 200 zł. To oczywiście wciąż znacznie mniej niż koszt IVF, nawet z dofinansowaniem, ale znacznie więcej niż przeciętny koszt pozyskania tej samej wiedzy z innych źródeł.

napro

Źródło obrazka: wikipedia

Zwolennicy naprotechnologii często zarzucają procedurze in vitro, że skupia się ona na efekcie, a nie na ustaleniu przyczyn i diagnostyce. To nieprawda. Przy IVF oboje partnerzy są poddawani diagnostyce. Zarzut jest szczególnie bzdurny, gdy mieć na uwadze, że in vitro jest tzw. „zabiegiem ostatniej szansy”. Każdy szanujący się lekarz zleca diagnostykę, aby rozważyć ewentualne inne, mniej radykalne, mniej kosztowne i mniej obciążające organizm kobiety metody leczenia.

Po IVF sięga się w sytuacjach, które nie rokują w przypadku zastosowania jakichkolwiek innych procedur medycznych. Jeśli istnieje prawdopodobieństwo, że wyniki badań nasienia można znacząco poprawić poprzez operację żylaków powrózków nasiennych (przyczyna diagnozowana przynajmniej w 20% przypadków niepłodności męskiej), to nikt nie rozpoczyna procedury in vitro. Jednakże gdy przyczyna jest już znana i niemożliwa do usunięcia (np. kryptooligozoospermia, znaczne i nieodwracalne wady anatomiczne, niedrożność nasieniowodów), to odwlekanie IVF jest stratą czasu i zmniejszaniem szans pary na dziecko.

Skoro już o czasie mowa. Pełen cykl napro trwa dwa lata. Wprawdzie często parze udaje się zajść w ciążę szybciej, jednak w takiej sytuacji najwyraźniej przyczyna nie jest i tak kwalifikacją do zabiegu IVF. Jednakże dla osób, którym się w ciągu tych dwóch lat nie uda uzyskać ciąży, napro okazuje się bezużyteczna, a jednocześnie szanse na powodzenie in vitro także spadają ze względu na wiek partnerów. W tym przypadku naprotechnolog jest złodziejem czasu, który przy leczeniu niepłodności działa wybitnie na niekorzyść pacjenta.

Naprotechnologia jest również przedstawiana jako metoda, dbająca o godność pacjenta. Jak wiadomo, aby mówić o pełnej diagnostyce nie obejdzie się bez badania nasienia, które zwykle pozyskuje się w drodze masturbacji w przeznaczonym do tego pokoiku. Aby obejść ten problem napro wymyśliło dziurawe… perforowane (tak lepiej brzmi) prezerwatywy. Napro używa zresztą bardziej naukowo brzmiącego skrótu SCD – seminal collection device, czyli w wolnym tłumaczeniu “urządzenia do zbiórki nasienia” lub “nowatorskiego urządzenia do zbiórki”. Dzięki temu para, która już pierdylion razy próbowała zajść w ciążę i nigdy jej się to nie udało, używa prezerwatywy, która nie ma prawa działać antykoncepcyjnie (zgodnie z nauką Kościoła), po to, aby zebrać próbkę nasienia. Później para może z godnością, acz w pośpiechu (bo trzeba to zrobić w ciągu 30 minut), ubrać się, wycisnąć zawartość dziurawej prezerwatywy do pojemniczka i trzymając to w temperaturze najlepiej zbliżonej do temperatury ciała (w termosie?) przetransportować do laboratorium. Nie twierdzę, że jest to gorsze od masturbacji w „pokoju spuszczeń”, bo to bardzo indywidualna sprawa. Ja zdecydowałem, że wolę swojej próbki nie transportować i nie narażać na szwank, żeby uzyskać wynik bardziej wiarygodny, ale rozważałem także transport. Jednak stosowanie dziurawych prezerwatyw uważam za obrażające moją inteligencję, a to akurat jest niegodne.

Naprotechnologia, wbrew pozorom, mocno ingeruje także w życie seksualne partnerów. W końcu gdy już nauczą się wyznaczać dni płodne, to nie ma innego wyjścia – trzeba się bzykać. Nie po to oglądamy śluz i mierzymy temperaturę, aby zmarnować okazję na kolejny miesiąc. W moim odczuciu seks w terminach zgodnych z wytycznymi jest zły i destrukcyjny dla związku. „Obowiązek małżeński” nabiera bardzo dosłownego znaczenia i nie służy umocnieniu więzi.

Często podnoszonym argumentem przeciwko metodom wspomaganego rozrodu (IVF w szczególności) jest to, że po leczeniu para nadal jest niepłodna. Argument uważam za niedorzeczny, tak samo jak byłby w odniesieniu do leczenia cukrzycy insuliną. Oczywiście cudowna jest wizja uleczenia cukrzycy typu I bez regularnych zastrzyków z insuliny. Nie zmienia to jednak faktu, że lepszej metody nie mamy, pozwala ona utrzymać pacjenta przy życiu przez wiele lat i to właśnie jest celem leczenia – aby długość i jakość życia pacjenta osiągnąć porównywalną do ludzi zdrowych. Podobnie moim celem w leczeniu niepłodności jest przyjście na świat moich dzieci, a nie produkcja w przyszłości pierdyliardów plemników aż do śmierci. Później moja płodność będzie mi całkowicie obojętna. A właściwie nawet niepłodność uznam za metodę skutecznej antykoncepcji.

Skąd jednak tak fantastyczne wyniki statystyczne naprotechnologii? Ano z istoty statystyki. Po pierwsze statystyka kocha wielkie liczby. Im są większe, tym lepiej. A w przypadku naprotechnologii mamy relatywnie mało przypadków do analizy, w szczególności brakuje wiarygodnych publikacji naukowych, zawierających dane ilościowe. Dane, którymi dysponujemy, nie są jednak dla naprotechnologii zbyt łaskawe – na całym świecie rodzi się dziesięciokrotnie mniej dzieci poczętych dzięki naprotechnologii niż tylko w Polsce dzięki in vitro. Po drugie – mało która para, mająca w ręku wyniki badań faceta, z których wynika, że zamiast 25 000 000 plemników w mililitrze ejakulatu jest ich 50 000 i na dodatek są nieprawidłowo zbudowane, idzie do naprotechnologa. Podobnie jak rzadko która para marząca o dziecku z informacją o zaawansowanej endometriozie uda się do naprotechnologa. Tylko szaleńcy mając zawał dzwonią po zielarza, większość dzwoni po pogotowie.

Ile tych par będzie, które mimo wszystko wybiorą naprotechnologię? Moim zdaniem jakieś 3%. 3% par, które pomimo dramatycznej diagnozy, zamiast racjonalnej decyzji o bardziej radykalnym leczeniu, podejmuje decyzję o oczekiwaniu na naprotechnologiczny cud. Dlatego też w 97% przypadków naprotechnologia wykazuje skuteczność. Innymi słowy – naprotechnologia wykazuje skuteczność w tych przypadkach, w których nie ma wskazań do realizacji procedury IVF. O ironio, w przypadku tych par lekarz, który nie jest naprotechnologiem, wyda podobne zalecenia – obserwację cyklu, użycie testów owulacyjnych i podejmowanie kolejnych prób przez mniej więcej rok. Dopiero później decyduje o dalszym leczeniu – czy to inseminacji, czy to o kwalifikacji do leczenia in vitro.

Czy to oznacza, że naprotechnologia jest bezużyteczna? To zależy kto pyta. Jeśli macie około 20 lat, staracie się o dziecko od kilku miesięcy, ale „jakoś tak nie wychodzi”, nie dopuszczacie do siebie myśli o in vitro, niezbyt się spieszycie i przypuszczacie, że po prostu brakuje wam wiedzy w temacie „skąd się biorą dzieci” – napro może uczynić Was rodzicami. Jeśli jednak słyszycie już głośne tykanie zegara biologicznego i dobiegacie 40-ki – szanujcie swój czas i portfel. Naprotechnologia odbierze Wam szansę na rodzicielstwo, bo po 40-ce (szczególnie w przypadku kobiet, ale i dla facetów czas nie zawsze bywa łaskawy) wszystkie pozostałe metody mocno tracą na skuteczności.

Porównanie naprotechnologii do in vitro jest całkiem nonsensowne. Każda z tych metod ma zupełnie inną grupę adresatów. W przypadku napro targetem są ludzie, których płodność jest upośledzona w niewielkim stopniu. Przywrócenie im pełnej płodności sprowadza się do odpowiednio dobranego leczenia hormonalnego, farmakologicznego, chirurgicznego lub pomocy psychologicznej. IVF adresowane jest do par, którym nie można pomóc w inny sposób, gdyż ich płodność jest zaburzona w stopniu, który uniemożliwia jej przywrócenie w konserwatywnym rozumieniu (umożliwiającym poczęcie dziecka we własnej sypialni).

Wmawianie ludziom, że napro stanowi alternatywę dla in vitro jest niemoralne, gdyż wprowadza niepłodne pary w błąd. Dla jednych IVF jest możliwe do zaakceptowania, dla innych nie. Podstawą jest jednak rzetelna wiedza na temat tego, jakie metody leczenia niepłodności mogą być zastosowane w konkretnym przypadku, a które są bez sensu i nie przyniosą oczekiwanego rezultatu. Ostateczna decyzja i tak należeć będzie do pary, która dotknięta została problemem niepłodności.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *