Z pamiętnika Edyty: Wiedziałam, że los się odmieni… (odc. 2)

Na pierwszą wizytę w klinice in vitro cieszyłam się jak dziecko na prezenty w Boże Narodzenie. Towarzyszyło mi przekonanie, że teraz to już na pewno „los się odmieni” i już za moment wydarzy się coś magicznego – myślała Edyta. Jak potoczyły się jej dalsze losy?

Kręte ścieżki

Zapraszamy na kolejny wpis z cyklu: “Z pamiętnika Edyty”. Nasza bohaterka opisuje swoją drogę niepłodności. Będzie o wzlotach i upadkach, związku, walce, małych radościach i wielkich smutkach. Aż w końcu – będzie o in vitro i staraniach o ukochanego malucha. Czy im się uda?

<<< Pierwszy wpis


Gdańsk, gdy stanęłam oko w oko ze szczęściem, 7.00

Na pierwszą wizytę w klinice in vitro cieszyłam się jak dziecko na prezenty w Boże Narodzenie. Towarzyszyło mi przekonanie, że teraz to już na pewno „los się odmieni” i już za moment wydarzy się coś magicznego.

Mimo tego że w moim mieście jest kilka takich klinik, czas oczekiwania do tej wybranej przeze mnie to ok. 3 miesiące. W czasie oczekiwania odpoczywałam – po okupionych bólem, intensywnych staraniach ostatniego półrocza, po zabiegach diagnostycznych i długich godzinach spędzonymi w poczekali szpitala podczas kolejnych inseminacji.
Czas wypełniałam kopiowaniem, układaniem i wpinaniem w porządku chronologicznym do segregatora kolejnych dokumentów medycznych i wyników badań, zebranych przez  22 długie cykle.

Pierwsza wizyta

Na pierwszą wizytę poszliśmy wspólnie z mężem. Zarekomendowana przez znajomych Pani doktor była miła i wnikliwie przeanalizowała naszą historię. Od razu zleciła też kolejne niezbędne badania: posiewy i badania wirusowe dla obojga, dla mnie dodatkowo poziom witaminy D.

Pamiętam, że oprócz zbójecko wysokiego rachunku przy kasie w recepcji zaskoczyła mnie też liczba osób w poczekalni, różnych: starszych i młodszych, w ciąży i nie, mówiących po polsku i w innych językach. – Nie jesteśmy sami – pomyślałam.

Okazało się, że u nas będzie to tzw. „długi protokół”, który rozpoczyna się 1 cyklem stosowania antykoncepcji. Każda sekunda, minuta, godzina i dzień były dla mnie „straconymi” i dłużyły się niemiłosiernie. Śmiałam się w duchu na myśl o tych wszystkich, którzy wyobrażają sobie, że procedura IVF jest jak wizyta w markecie. Cierpliwie tłumaczyłam wtajemniczonym w naszą sytuację przyjaciółkom, że procedura in vitro to nie market, w którym mówisz
„Dzień dobry, poproszę ciążę” i już ją masz. Były zdziwione, że jest to skomplikowany proces, i że nie zawsze wiadomo, kiedy to dokładnie będzie mogło nastąpić. A co najważniejsze, że nie zawsze się udaje…

Wreszcie upragniona stymulacja!

Podczas stymulacji byłam już mocno zmotywowana: w końcu coś się będzie działo. Codziennie dzielnie robiłam sobie zastrzyki, których nazw często nie byłam nawet w stanie nawet dobrze powtórzyć. Siniaki na brzuchu były niczym symbole mojej walki i odwagi! Rytm upływających dni wyznaczały kolejne wizyty na badaniach USG i w laboratorium. Właśnie wtedy poznałam bardzo dokładnie ich adresy, godziny otwarcia i cennik poszczególnych usług.

Strach i niepokój towarzyszył mi tak naprawdę ciągle: czy wyniki progesteronu i estradiolu wyjdą dobre? Czy nic nie stanie na przeszkodzie do szybkiego, “świeżego” transferu jeszcze w tym samym cyklu? Ile komórek pobiorą i ile zarodków uda się uzyskać?

Hiperstymulacja jajników – co to jest, jakie są objawy i czy zagraża życiu kobiety

Punkcja. Teraz już nic nie zależy ode mnie. Z ulgą zasnęłam. I nagle bum, dobra wiadomość spadła na mnie zupełnie nieoczekiwana: są piękne komórki i jest ich dużo! I znowu dobra: mamy aż 6 zarodków! Codziennie otrzymywałam SMS od Pani doktor z informacją jak się rozwijają, ale bałam się o nich jeszcze mówić „moje”, „nasze”, za bardzo się bałam, że bańka pęknie… Cieszyłam się, że mamy w końcu dobre wiadomości w kwestii naszej płodności. Z tej radości nie myślałam nawet o tym, że w klinice zostawiłam już równowartość mojego auta. Wszelkie inne inwestycje w dom, w urlop, w rozwój osobisty stanęły.

„Jeszcze nigdy bardziej w ciąży nie byłam.”

Transfer. Żadna to magiczna chwila. Parę, może paręnaście minut na fotelu ginekologicznym przy udziale lekarzy i potem jeszcze kolejnych 20 odpoczynku z nogami w górze. Nawet nie pamiętam, o czym wtedy myślałam. Życzono mi powodzenia za 7 dni na teście bety hCG.

Te 7 dni było naprawdę przyjemne, w końcu „jeszcze nigdy bardziej w ciąży nie byłam”. Było błogo. Dawno już też nie czułam się w relacji z mężem tak dobrze. Dużo rozmawialiśmy, dbaliśmy o siebie nawzajem… byliśmy blisko. Znowu mieliśmy nadzieję, że nasze szczęście jest tuż tuż za rogiem. Na dowód tego, na grupie wsparcia rysuję siebie na końcu drogi niepłodności, wierzę że wszystkie zakręty już za mną, a znaleziony w dniu transferu grosz na parkingu tylko to potwierdza.

Gdzie jest moje dziecko?

W dniu testu miałam pojechać z samego rana oddać krew, ale nie mogłam wstać… Chyba nieświadomie chciałam odsunąć ten trudny moment. Po 15 z walącym sercem otwieram wyniki online, proszę męża, żeby był wtedy przy mnie.

Wynik bety hCG<1,2. W głowie słyszę tylko dudnienie, piszę do osób, które wiedziały, że się nie udało.

Jak to możliwe? Odpisują. Ja też się zastanawiam, przecież miało być już dobrze! Znajomi mieli „gorsze problemy” i im się udało… Nie mogę już dalej myśleć, twarz zalewają mi łzy. Piszę jeszcze tylko do mojej Pani doktor z prośbą o instrukcje i zakrywam się kołdrą. Do wieczora udaje mi się na tyle ogarnąć swoje emocje, żeby zaopiekować się też mężem – przecież on też na pewno przeżywa. Po swojemu, ale przeżywa.

Zaśniad groniasty a in vitro. Gdy wysoka beta hCG nie zawsze oznacza ciążę…

Kolejne dni to naprzemiennie załamanie: nigdy już nie będzie dobrze, i podnoszenie się: będę walczyć dopóki wystarczy mi sił, zdrowia i pieniędzy. Bez entuzjazmu zgłaszam się do kliniki w kolejnym cyklu: dalej jesteśmy diagnozowani, dalej próbujemy…

                                                                                                                                             Edyta


Polecamy także:

Porażka to stan umysłu. Sprawdź swoją odporność na niepowodzenia

 

 

Niepłodność i leki na receptę. Sprawdź, dlaczego je bierzesz i poznaj ich działanie

 

 

Gdy seks staje się obowiązkiem, czyli „seks na gwizdek” okiem seksuologa

 

 

 

Komentarze: 1

to jest też moja historia 8 razy powórzona 🙁

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *