Zwykły-niezwykły wtorek

12 listopada 2015 r. – dzień, w którym zaczynam pisać swój pierwszy felieton. Data nieprzypadkowa – to druga rocznica najcudowniejszego dnia w moim życiu. Chciałabym podzielić się z Wami moim Szczęściem i raz jeszcze wrócić pamięcią do tego wspaniałego zwykłego-niezwykłego wtorku, który na zawsze odmienił całe moje dotychczasowe życie.

Niby taki zwykły wtorek, dzień jak każdy inny, a jednak. Dla mnie był wyjątkowy. Chcecie się dowiedzieć dlaczego? To posłuchajcie mojej historii w pigułce 🙂

Jestem mężatką z wieloletnim stażem. Kochamy się z mężem bardzo. Zawsze marzyliśmy o pełnej rodzinie – ja, mąż i dzieci, najlepiej parka. Historia jak milion innych. Zaraz po ślubie zaczęliśmy starać się o dziecko. Dwa lata i nic. Postanowiłam udać się do specjalistycznej kliniki, leczącej niepłodność. Wtedy jeszcze nie sądziłam, że będzie to dopiero początek naszej długiej i trudnej walki o upragnione dziecko. Walki, która trwała bagatela dziesięć lat. Pięć nieudanych inseminacji, dwa podejścia do in vitro, hektolitry wylanych łez i jeszcze więcej nieprzespanych nocy.

Przyczyna naszej niepłodności nie jest znana po dzień dzisiejszy. Pierwsze in vitro nie powiodło się. Do drugiego podeszłam już z dużym dystansem i znikomą wiarą w jego powodzenie.

Jak po każdym transferze, następowało najgorsze – oczekiwanie na wynik testu ciążowego. Najgorsze i najdłuższe dwa tygodnie. Ciągłe doszukiwania się objawów ciąży dosłownie we wszystkim, odliczanie dni, godzin, minut.

O dniu, w którym miałam mieć wynik, nikomu nie powiedziałam, nawet mąż nie znał dokładnej daty. Rano pojechaliśmy razem do pracy jak zawsze, ale do niej nie dotarłam. Jak tylko mąż odjechał, ja szybko czmychnęłam i udałam się do najbliższego laboratorium oddać krew do badania. Wyniki miały być on-line, już po kilku godzinach.

Wróciłam do domu. Zajęłam się sprzątaniem, gotowaniem. Wszystko, oby tylko nie myśleć o badaniu. Nie udało mi się siebie samej oszukać – i tak o tym myślałam, to jednak silniejsze od nas. Moje pierwsze podejście – otwieram komputer, loguję się do systemu, serce bije mi jak szalone. Jeszcze ich nie ma. W takim razie gotuję dalej. Po godzinie – podejście drugie, tym razem spokojniej, byłam przekonana, że pewnie nadal ich nie będzie. Powinnam postawić w tym miejscu pauzę dla upamiętnienia tej chwili.

Jest wynik – beta 267mIu/ml.!!! Nie wierzę własnym oczom – wynik pozytywny, jestem w ciąży. Po dziesięciu latach jestem w ciąży – to brzmi jakbym obudziła się z długiego snu, a raczej koszmaru, który nareszcie się skończył. Moja pierwsza reakcja to płacz, pomieszany z głośnym śmiechem. Sięgnęłam szybko po telefon, dzwonię do męża, nie odbiera. O rany, dlaczego akurat teraz. Musiałam z kimś szybko podzielić się swoją nowiną. Wykręciłam numer do mamy, odebrała, krzyknęłam – jestem w ciąży!!! Ręka tak mi drżała, że aż telefon upadł na podłogę. Tyle emocji się we mnie kłębiło, tego nie da się opisać. Nie ma na to odpowiednich słów, ja przynajmniej takich nie znam. Zaczęłyśmy z mamą razem płakać. Nic nie mówiłyśmy, tylko płakałyśmy. Nie potrzeba było słów. Łzy wszystko wyrażały za nas. Po chwili oddzwonił mąż, gdy usłyszał wiadomość, to nie chciał uwierzyć, pytał czy to prawda, czy nie żartuję. Pierwszy raz w życiu usłyszałam, że głos mu się załamał. Był w pracy, nie mógł płakać, ale łezka zakręciła się w oku. Tak bardzo chciałam go do siebie przytulić. Musiałam jeszcze trochę uzbroić się w cierpliwość.

Nadszedł wieczór, dzwonek do drzwi, to on, już jest, otwieram, wręcza mi kwiatka i mocno całuje. Staliśmy tak wtuleni do siebie kilka chwil. Chciałam, aby ta chwila trwała wiecznie. Brakowało mi jedynie mikrofonu, aby móc wykrzyczeć całemu światu swoją radość.

Co prawda nie tak wyobrażałam sobie dzień, w którym dowiem się o ciąży. Zawsze chciałam ukryć test ciążowy pod talerzem i gdy mąż podczas obiadu go podniesie, ujrzy te cudowne dwie kreseczki. Ale życie czasem płata nam figle i zmienia nasze ścieżki. Nie ma co za szybko wybiegać w przyszłość, co ma być to będzie.

Pozytywny wynik testu ciążowego to był dopiero początek kolejnej, długiej i niekoniecznie łatwej walki o utrzymanie ciąży. Na tamten moment nie miało to dla mnie najmniejszego znaczenia. Liczył się ten dzień, ta chwila, ten wyjątkowy wtorek.

Musieliśmy na niego długo czekać, za długo. Z drugiej strony, gdyby nie długa walka, pewnie ten dzień nie byłby taki niesamowity. Byłby to zwykły wtorek, w którym dowiedziałam się po prostu że jestem w ciąży. A tak jest niezwykły i będzie taki do końca życia, ilekroć spojrzę na mojego 16-miesięcznego już synka:)

Wiem, że wielu z Was chciałoby znaleźć się w mojej sytuacji. Ja też o tym marzyłam do tamtej pory. Nigdy nie sądziłam, że i mnie może spotkać to Szczęście. Trzeba wierzyć w marzenia, dążyć do ich realizacji. Są bowiem w życiu rzeczy ważne i ważniejsze. I właśnie o te drugie trzeba walczyć do końca i nigdy się nie poddawać. Gdybym zwątpiła w skuteczność leczenia, w przeciągu moich dziesięciu lat starań, to nie czytalibyście teraz mojego felietonu, a ja nie wspominałabym z łezką w oku owego wtorku 12 listopada 2013 r.

 


Autorka książki (jako Laura Lis) "Moje in vitro. Historia prawdziwa", w której pisze, że cuda się zdarzają i nigdy nie należy tracić nadziei.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *