Nie taki diabeł straszny, czyli jak w praktyce wygląda in vitro

In vitro to dla jednych “eksperyment na ludziach”, dla innych “mordowanie zarodków”, a jeszcze innych “próba handlu ludźmi” czy “zmuszanie do grzechu” itd.itd. Ktoś, kto nie przeszedł tej procedury albo nie sięgnął do merytorycznych źródeł, nigdy nie będzie wiedział, czym zapłodnienie pozaustrojowe jest. A z pewnością jest nadzieją i szansą na dziecko, jaką dała współczesna medycyna tysiącom niepłodnych kobiet i mężczyzn. Paulina Ryglowska-Stopka, krok po kroku, przeprowadzi was przez kolejne etapy. Ona tę drogę ma już za sobą.

In vitro to metoda zapłodnienia, polegająca na doprowadzeniu do połączenia komórki jajowej i plemnika w warunkach laboratoryjnych, poza żeńskim układem rozrodczym – tak brzmi skomplikowana definicja z Wikipedii, a w rzeczywistości to wspaniała metoda, którą wynalazła medycyna. Pozwala ona większości z nas spełnić najskrytsze marzenie, jakim jest posiadanie dziecka. Pierwsze in vitro zostało przeprowadzone już w 1977 r. w Anglii, więc można by rzec, że jest to metoda stara jak świat. Jednak dopiero od niedawna zaczynamy o niej głośno i donośnie mówić, nareszcie ujrzała światło dzienne i wychodzi z cienia – choć budzi światopoglądowe spory. Ale dość definicji i teorii.

Jako osoba, która przez to przeszła, chciałabym wam opisać, jak w praktyce wygląda in vitro – czy boli, z czym to się wiąże, ile i na co się czeka, jakie etapy przed wami… i wierzcie mi – nie taki diabeł straszny, jak go malują i jak o nim mówią. In vitro to przede wszystkim metoda leczenia, a nie światopogląd.

>>> 30 absurdalnych wypowiedzi na temat in vitro: co politycy wiedzą o in vitro

in vitro krok po kroku

 

Krok po kroku, jak wygląda in vitro

Z pierwszym in vitro miałam do czynienia w 2013 r. Po pięciu nieudanych inseminacjach nie pozostało nam już nic innego. Gdy usłyszałam od lekarza, że zostało nam już tylko in vitro, byłam przerażona. Gdzieś kiedyś słyszałam o takiej metodzie zapłodnienia, ale w życiu nie przypuszczałabym, że będę musiała z niej korzystać. Nawet przez myśl by mi to nie przeszło. Zresztą wiedziałam, z jakimi wiąże się to kosztami, więc i tak nas nie byłoby na nie stać. Ale los chciał inaczej. Rząd wprowadził refundowany program in vitro. Widać było nam to pisane. Gdy już załatwiliśmy wszystkie formalności, związane z programem, mogliśmy zacząć działać.

Lekarz przepisał mi zastrzyki. Miałam je brać codziennie, dwa zastrzyki, jeden po drugim. Zastrzyk składał się z proszku i płynu, który trzeba było razem zmieszać i wtedy taki gotowy zastrzyk wstrzyknąć w brzuch. Na początku zmartwiło mnie, kto mi je będzie dawał. Pierwsze dwa zastrzyki dała mi znajoma pielęgniarka, następne już mąż. W każdym opakowaniu jest dokładna instrukcja obsługi, gdzie, co i jak wymieszać i jak wbić igłę – są nawet rysunki, więc wierzcie mi to naprawdę nie jest straszne. Nawet mój mąż, który ma do takich spraw dwie lewe ręce, dawał sobie spokojnie radę. Po kilku dniach zastrzyków kontrola u lekarza, ile jest pęcherzyków i jak rosną. Potem kolejna dawka zastrzyków i znowu następna wizyta kontrolna. Gdy są już odpowiedniej wielkości, dostaje się jeszcze jeden zastrzyk, który ma spowodować dojrzewanie tych pęcherzyków i ich pęknięcie (następuje to w ciągu ok. 48 h od podania zastrzyku).

W każdym jajniku miałam po 3 pęcherzyki. Niestety lewy jajnik ukrył mi się pod jelitami i był utrudniony dostęp, aby je wydobyć, ale i na to znalazł się sposób. Dzień przed punkcją (czyli pobraniem tych pęcherzyków), lekarz przepisał mi środek przeczyszczający, który pomógł mi opróżnić jelita, dzięki czemu można było bez problemu wydobyć wszystkie. Szkoda byłoby je zmarnować.

Dzień punkcji – zjawiliśmy się z mężem z samego rana w klinice. Musiałam być na czczo. Pielęgniarka zaprowadziła mnie do sali pozabiegowej, w której były oprócz mnie jeszcze dwie dziewczyny. Jedna była już po zabiegu i właśnie wybudzała się ze śpiączki, druga jak ja przygotowywała się do punkcji. Ja byłam pierwsza. Założono mi wenflon na rękę, kazano przebrać się w szpitalne wdzianko. Mogłam zostać jedynie w staniku i skarpetkach. Przeszłam do sali zabiegowej. Położyłam się na kozetce z szeroko rozłożonymi rękoma. Zaczęto mi podłączać najróżniejszą aparaturę, do jednej i drugiej ręki oraz klatki piersiowej. Podłączono mnie do urządzeń różnej maści. Pamiętam tylko, że wszedł mój lekarz prowadzący, nachylił się nade mną powiedział: “to ja będę teraz śpiewał Pani kołysanki”, przyłożono mi maskę do ust i tyle. Już spałam. Kilka głębszych wdechów i dobranoc.

Obudziłam się po około 25 minutach jak ze słodkiego snu. Czułam się bardzo dobrze, nic mi nie było, nic nie bolało. Leżałam już na łóżku w sali pozabiegowej. Miałam podłączoną kroplówkę z antybiotykiem. Sympatyczna pani położna spytała tylko jak się czuję i powiedziała, że mogę jeszcze sobie chwilkę podrzemać.

Usnęłam jeszcze na jakieś 15, 20 minut. Jak tylko kroplówka się skończyła mogłam powoli wstać, rozprostować nogi. Musiałam jeszcze podejść na chwilę do zabiegowego, aby wyciągnięto mi tampon, który wcześniej mi założono. Ubrałam się i mogłam opuścić salę. Mąż czekał z utęsknieniem w poczekalni. Widziałam, że kamień spadł mu z serca, jak zobaczył mnie całą i zdrową.

Udało się wyciągnąć mi wszystkie sześć komórek. Byłam szczęśliwa. Muszę dodać, że w międzyczasie, kiedy ja byłam na punkcji, męża zabrano do pokoju dla mężczyzn, gdzie miał oddać nasienie. Teraz nadszedł czas pracy embriologów, którzy mieli za zadanie połączyć moje komórki z plemnikami męża.

Transfer, czyli podanie do jamy macicy zapłodnionego już zarodka, nastąpił dokładnie 3 dni później. Miałam się zjawić w klinice również z rana, tym razem z pełnym pęcherzem. Pełnym dlatego, ponieważ wtedy lepiej lekarz widzi macicę i łatwiej mu będzie wprowadzić zarodek. Procedura podobna jak trzy dni wcześniej. Przebrałam się w specjalną sukienkę, przeznaczoną do zabiegu. Na sali byłam sama.

Położyłam się na kozetce, tym razem bez znieczulenia. Sam transfer trwał zaledwie kilka minut, lekarz poprzez cienką pipetkę wprowadził do macicy nasze szczęście. Wszystko możesz sama zobaczyć na monitorze usg. To kompletnie nic nie boli i przypomina badanie cytologiczne.

Najgorsze w tym wszystkim to chyba było tylko to, że po transferze z tym pełnym pęcherzem musiałam leżeć jeszcze nieruchomo na łóżku jakieś 30 minut. Po upływie tego czasu mogłam powoli wstać z łóżka i udać się do wyczekanej toalety.

W moim przypadku z sześciu zapłodnionych komórek przetrwały jedynie dwie, reszta zaczęła się za szybko dzielić i nic by z nich nie było. Pierwsze in vitro ze “świeżego” zarodka nie udało się. Wynik testu ciążowego był ujemny. Drugie, miesiąc później, z mrożonego zarodka, okazało się dla nas szczęśliwe i teraz mamy najbardziej kochanego mrozaczka na świecie. Po transferze następuje najgorsze i najdłuższe 2-tygodniowe oczekiwanie na wynik testu.

In vitro niestety nie daje 100% gwarancji sukcesu. Statystyki podają, że udane in vitro to 25-35% zabiegów w grupie kobiet do 35 roku życia. Można sobie zadać pytanie czy to dużo, czy nie, jednak z perspektywy par, które nie mogą mieć dziecka naturalnie, to nawet 1% to ogromna, nierzadko jedyna szansa na posiadanie dziecka. Szkoda tylko, że w ostatnim czasie nasz nowy wspaniały rząd odebrał nadzieję niepłodnym parom na bycie rodzicem i nie przedłużył dalszego finansowania rządowego programu in vitro. W imieniu wszystkich tych par chciałam bardzo podziękować im za to, że zabrali ostatnią deskę ratunku dla wielu tysięcy ludzi. Nikt, kto nie doświadczył problemu niepłodności na własnej skórze, nigdy nas nie zrozumie.

Oby nie kończyć pesymistycznie, mam szczerą nadzieję, że za 4 lata los się odmieni i in vitro znowu będzie refundowane. Trzeba zrobić wszystko, oby było to możliwe. Razem możemy zrobić wiele!

POLUB NAS NA FACEBOOKU

 


Autorka książki (jako Laura Lis) "Moje in vitro. Historia prawdziwa", w której pisze, że cuda się zdarzają i nigdy nie należy tracić nadziei.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *